Szkocja w tydzień – co warto zobaczyć? Cz. 1: Glasgow i Edynburg

0
3267
Rate this post

Kiedy przekręcałem kluczyki w stacyjce nowego Forda Focusa na parkingu wypożyczalni Easirent dalej buzowała we mnie złość. Nie mogłem uwierzyć w to, że mimo, iż wiedziałem o nieuczciwych zagraniach firmy, byłem bezsilny i musiałem zgodzić się na dodatkowe ubezpieczenie.

Ten pierwszy dzień naszej wymarzonej wycieczki po Szkocji nie mógł zacząć się gorzej. Popołudniowy lot okazał się stresującym przeżyciem, ponieważ nasz półtoraroczny syn nie wykazał zainteresowania samolotową drzemką, przez co dwie godziny lotu przeznaczyliśmy na ciągłe próby zainteresowania dziecka nowymi zabawami. To wszystko w niezbyt komfortowych warunkach Wizz Air. Kiedy w końcu wylądowaliśmy i odebraliśmy nasze bagaże, zadzwoniłem po kierowcę Easirent. Po 30 minutach czekania byłem zrezygnowany. Ciemno, zimno, w wózku zmęczony i śpiący syn, jedynym planem B była taksówka, która tylko czekała, aby oskubać nas z pierwszych funtów. Wtedy pojawił się on – starszy, siwy Szkot, który zapytał czy czekamy na transport z Easirent. Wybawienie. Dawno nie ucieszył mnie tak widok obcego faceta. Po kilkunastu minutach znalazłem się w biurze wypożyczalni, nie wiedząc jeszcze, co mnie czeka. Kiedy wręczyłem młodemu Szkotowi swoją rezerwację, rozpoczęliśmy opłakany w skutkach dialog:

Credit card, please.

Przekazuję kartę.

I’m sorry, I can’t accept your credit card, because it has a business sign.

So what? This card has an information about owner as your company demand.

It doesn’t matter, according to the rules of Easirent, I can’t accept business card.

I booked this car by rentalcars.com, as you see – tu pokazuję mu potwierdzenie z informacją – there is no restriction on the type of credit card.

I understand you, but still I can’t accept this card. Wait, I have a solution.

Po czym wyciąga kartkę i zaczyna notować jakieś liczby. Po kilku minutach oczekiwania pokazuje mi swoje dzieło, na którym widnieje dumne 156 funtów dodatkowej opłaty za ubezpieczenie.

Are you serious? It’s a huge amount of money, I will not pay because it’s too much.

Wait.

Po czym rozpoczyna kolejne gorączkowe zapisywanie i skreślanie jakichś liczb. Po kilku minutach wraca do mnie z propozycją – 120 funtów.

Wait, I have to discuss it with my wife.

Oddaliłem się na kilka metrów, aby porozmawiać z Basią. Byłem wściekły i zrezygnowany. Wiedziałem, że poszukiwanie nowego samochodu o tej porze jest niewykonalne, poza tym zarezerwowane auto było już zapłacone, więc spora gotówka po prostu by nam przepadła. Wróciłem do niego oznajmiając:

It’s still too much. What is your final offer?

Szkot zbladł i rozpoczął znany rytuał kreślenia nowych liczb. Finalna oferta – 75 funtów za pełne ubezpieczenie. Nie miałem wyjścia. Wyciągnąłem felerną kartę kredytową i zapłaciłem dodatkowe koszty. Zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy w nieznane. Prawda, że wymarzony początek urlopu?

Glasgow

Kiedy usiadłem za kierownicą po prawej stronie, ustawiłem fotel i lusterka, spróbowałem zmieniać biegi lewą ręką, ogarnęło mnie nie małe przerażenie. Co prawda jeździłem już „anglikiem” podczas wyprawy na Cypr, ale zupełnie inną parą kaloszy jest jazda po cypryjskich bezdrożach, a co innego włączenie się do ruchu z lewej strony i trzydziestokilometrowa podróż trzypasową drogą do centrum Glasgow, a to wszystko po zmroku. Po kilku kilometrach nerwy zaczęły puszczać i po 30 minutach znaleźliśmy się pod hostelem w Glasgow. Dwukrotne objechanie okolicy utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma co ryzykować i zatrzymywać się w jakichś ciemnych uliczkach, tylko zapłacić za wielopoziomowy parking i po prostu mieć spokojną głowę. Za dużo stresu jak na jeden dzień. Zameldowaliśmy się, wnieśliśmy rzeczy i ruszyłem do pobliskiego Lidla po jakieś podstawowe zakupy. Czy tylko ja nie przeczytałem nigdzie informacji o wymogu posiadania 25 lat, aby kupić piwo w szkockim sklepie? Oczywiście nie wziąłem dowodu z hostelowego pokoju, więc czekała mnie dodatkowa wycieczka. Wróciłem po dokumenty i kiedy stojąc w drzwiach sprawdziłem kieszenie, żeby przeliczyć gotówkę, dostałem kolejny strzał od losu tego dnia. Brakuje mi 20 funtów. Musiały mi wypaść kiedy wyciągałem telefon przed sklepem. Możecie wyobrazić sobie mój stan w tamtym momencie. Żadne przekonywania Basi, że nic się nie stało, nie pomagały. Chciałem żeby ten dzień już się skończył. Sporo przygód jak na pierwszy dzień, co?

Plan wycieczki zakładał, że objedziemy całą Szkocję w tydzień, zahaczając po drodze o wszystkie popularne atrakcje. 1700 kilometrów w 7 dni, dziesiątki miast i miasteczek oraz ogrom przepięknych krajobrazów. Ten wyjazd siedział mi w głowie od dłuższego czasu, Szkocja od zawsze była na mojej bucket list.

Plan na drugi dzień był prosty: zobaczyć kilka miejsc w Glasgow, ruszyć do Edynburga i zakończyć dzień noclegiem w Perth. Rozpoczęliśmy od Uniwersytetu w Glasgow, który zaczaruje wszystkich fanów Harry’ego Pottera.

Miejsce absolutnie magiczne i obowiązkowe w Glasgow. Tłumy studentów przypominają uczniów Hogwartu, a historyczny klimat tego miejsca unosi się w powietrzu.

Drugim przystankiem w Glasgow był kultowy stadion Ibrox. Fanom piłki nożnej nie muszę opisywać tego miejsca. Stary, niezwykle klimatyczny, położony w robotniczej dzielnicy miasta. Stadion, który idealnie wpisuje się w slogan „against modern football”. Na pewno wybiorę się kiedyś na mecz Glasgow Rangers, aby poczuć tę atmosferę na własnej skórze.

Glasgow nie powaliło na kolana. Zdecydowanie większe oczekiwania mieliśmy wobec Edynburga i ten nas nie zawiódł.

Edynburg czyli Szkocja w pigułce

Edynburg zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Połączenie historii, ogromnej ilości starych budynków oraz turystów i studentów z całego świata. Jedno z tych miast, do którego na pewno jeszcze wrócę, bo po kilkugodzinnym spacerze czułem wielki niedosyt.

Nad miastem króluje Edinburgh Castle, u którego podnóży znajdują się ogrody o wdzięcznej nazwie Princes Street Gardens. Piękne miejsce, idealne na krótki postój. Kawa i kanapka z Preta w takim otoczeniu smakowały wybornie.

Na każdym kroku w Edynburgu słychać charakterystyczne szkockie dudy. Grupa ze zdjęcia powyżej była prawdziwym unikatem. W trakcie seta skakali, tańczyli, śpiewali, a to wszystko w otoczeniu starego miasta i grupy turystów. Byli tak dobrzy, że po występie kupiłem ich płytę, która towarzyszyła nam w trakcie całego wyjazdu.

Kiedy przygotowywałem sobie listę miejsc, które trzeba zobaczyć w Edynburgu, trafiłem na dzielnicę Dean Village.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, poczułem się jakbym znalazł się w innym świecie. Cisza, spokój, pojedynczy turyści i budynki wyjęte prosto z bajki. Aż ciężko uwierzyć, że to dzielnica zatłoczonego i głośnego Edynburga. Kiedy wpadniecie z wizytą do miasta, koniecznie musicie tu wstąpić.

Ostatnim przystankiem w Edynburgu miał być Arthur’s Seat, czyli najwyższy szczyt parku Holyrood.

Godzinny trekking z synem na plecach okazał się nie do zniesienia dla naszej pociechy i w połowie drogi byliśmy zmuszeni zawrócić. Widok z góry rekompensował wszystkie trudy, a pałac Holyrood prezentował się z tej perspektywy jeszcze okazalej.

Kiedy przekręcałem kluczyki w stacyjce Focusa na parkingu pod Arthur’s Seat byłem zmęczony, ale szczęśliwy, bo nasza podróż rozpoczęła się na dobre. Kolejnym przystankiem było Perth i nocleg, który usytuowany był na skraju pięknego parku. Szkot, u którego się zatrzymaliśmy, mówił tak, że mimo dobrej znajomości języka Szekspira nie byliśmy go w stanie zrozumieć. Jak się później okazało w Szkocji to standard i radzę przygotować się na połączenie języka migowego z elementami angielskiego. Przed nami całe północno-wschodnie wybrzeże, które zakończy magiczny Duncansby Head. Druga część naszej wyprawy już za kilka dni. Zapewniam, że Szkocja Was oczaruje.  ?