Wyjazd na Liverpool, czyli jak tanio zobaczyć legendarne Anfield?

0
1545
Rate this post

Odwiedzenie Anfield jest marzeniem każdego fana futbolu

Absolutnie każdy fan futbolu pamięta finał Ligi Mistrzów z 2005 roku. Stambuł, Liverpool kontra Milan, 3:0 do przerwy dla Mediolańczyków i niezapomniana remontada Anglików. To jedno z najbardziej niezwykłych wspomnień mojego piłkarskiego dzieciństwa. Liga angielska pasjonowała mnie już wcześniej, jednakże po tym finale zostałem pełnoprawnym fanem piłki z Wysp. Czy ktoś, kto choć raz słyszał „You’ll never walk alone” z telewizyjnych głośników, nie marzył o tym, aby doświadczyć tego na żywo na Anfield?

Mam to szczęście, że spotkałem na swojej muzycznej drodze Arika – fanatyka LFC, który śledzi każdy ruch w klubie i na bieżąco wyłapuje biletowe perełki. W zeszłym roku zobaczyliśmy na legendarnym Wembley mecz towarzyski Liverpoolu i Barcelony. Od tego czasu upolowanie okazji na Anfield było naszym głównym kibicowskim celem. I nastał ten dzień. Poranny telefon od Arka z informacją, że w marcu na Anfield odbywa się charytatywny mecz piłkarskie legendy Liverpoolu kontra legendy Realu Madryt. W mojej głowie, niczym w kreskówkach, zaczęły pojawiać twarze tych wszystkich wspaniałych piłkarzy. Suarez, Gerrard, Fowler, Owen, Rise, Zidane, Beckham, Figo czy Roberto Carlos. Stanąłem przed realną szansą zobaczenia większości piłkarskich idoli z mojego dzieciństwa. Odpowiedź mogła być tylko jedna – kupujemy. Od tego czasu rozpoczęliśmy planowanie naszej wyprawy do miasta Beatlesów.

Jak kupić bilety w obie strony za 150 złotych?

Tanie linie to jeden z najfajniejszych wynalazków naszych czasów. Za bilety do Liverpoolu i z powrotem zapłaciłem mniej niż za bilety PKP na trasie Bielsko-Warszawa-Bielsko. Nie było to jednak takie proste w kwestii logistyki. Wizz Air lata z Katowic do Liverpoolu w dosyć nieregularny sposób. Lecąc w piątek na sobotni mecz byłbym zmuszony do zagospodarowania sobie czasu w Anglii aż do wtorku, ponieważ innych lotów po prostu nie ma. Byłem zmuszony pokombinować, ale szybki research w Internecie podsunął mi genialną myśl. Wracam z Liverpoolu do Krakowa. W ten sposób podróżowałem dwoma tanimi liniami, których rozkład lotów jest zupełnie inny. Co prawda wylot miałem kilka godzin po zakończeniu meczu i wiedziałem, że może być nerwowo, ale nie przejmowałem się tym i z radością zabukowałem bilet.

Pewnie gdybym podróżował z rodziną to rozwiązanie nie weszłoby w grę ze względu na syna, ale do Liverpoolu wybierałem się w pojedynkę. Z Arikiem umówiliśmy się na miejscu, ponieważ on leciał ze Szczecina. Odpadł nam także jeden istotny koszt, czyli nocleg. Z pomocą przyszedł Piotrek, stary znajomy Arika, który zgodził się ugościć przyjezdnych na swoich kanapach. Wszystko przygotowane, pozostało spakować plecak i ruszyć w poszukiwaniu przygód.

Anglio, nadchodzę!

Lądując na lotnisku im. Johna Lennona w Liverpoolu wiedziałem, że mam kierować się na autobus o numerze X, który miał jechać o danej porze. Na tym kończyła się moja wiedza w kwestii logistyki obiektu. Jeśli nikt Wam nie powiedział, gdzie jest autobusowy postój, to nie liczcie na wskazówki na lotnisku. Gdyby nie przypadek, ponieważ ktoś z mijających mnie turystów zapytał pracownika lotniska, gdzie jest przystanek, kluczyłbym dobre kilkanaście minut.

Jeśli wybieracie się do Liverpoolu, to zapamiętajcie, że przystanki znajdują się kilkaset metrów po prawej od głównego wyjścia. 

Po dosyć długim oczekiwaniu na właściwy autobus czekał mnie kolejny problem. Kierowca oznajmił, że nie ma jak wydać reszty z 10£ (bilet kosztuje 2,2£) i mam czekać, aż ktoś przyniesie mu drobne. Wszedłem dopiero jako jeden z ostatnich pasażerów. Możecie sobie wyobrazić moją frustrację. Z trasy mam dla Was jedną ciekawostkę – jeśli stojąca na przystanku osoba nie pomacha wyraźnie na autobus, to ten przejedzie jak gdyby nigdy nic. W Polsce nie ma takiego zwyczaju, chyba że na przystankach na żądanie, więc bądźcie przygotowani na taką kolej rzeczy.

Ruszamy w miasto

Chłopaki czekali już na mnie w centrum i ruszyliśmy na krótki spacer po najważniejszych atrakcjach Liverpoolu.

Czy zaskoczę Was informacją, że wylądowaliśmy w irlandzkim pubie? „Pech” chciał, że akurat toczył się eliminacyjny mecz Walii z Irlandią. Cały klub wypchany ludźmi w zielonych barwach, atmosfera prawdziwego piłkarskiego święta i żywiołowe reakcje po każdej zaczepnej akcji Irlandczyków. Klimat nie do podrobienia, nie dało się zacząć wyjazdu na mecz w lepszy sposób.

Po zobaczeniu doków ruszyliśmy w kierunku mieszkania Piotrka, które mieści się w Bootle – jednym z najbardziej niebezpiecznych miast w okolicach Liverpoolu.

Wychodząc z autobusu na opustoszałą uliczkę byłem pełen obaw. W głowie przelatywały mi wszystkie scenariusze z angielskich seriali kryminalnych, zaczynając od „Luthera” i kończąc na „Sherlocku”. Kiedy doszliśmy do właściwej kamienicy, położonej w typowej angielskiej zabudowie zauważyliśmy, że w sąsiednim mieszkaniu wszystkie okna są powybijane. Wyobraźcie sobie naszą reakcję w momencie, kiedy z mieszkania wyszedł podchmielony angol, który wymyślił, że pozabija okna deskami akurat o 23:45. Na szczęście skończyło się na szorstkim „hi mates” i zdołaliśmy bez szwanku czmychnąć do mieszkania Piotrka.

Dzień meczowy

Na dzień meczowy plan był prosty – zobaczyć trochę miasta i ruszyć na stadion odpowiednio wcześnie, aby móc go spokojnie pooglądać.

W drodze do centrum przeżyłem ciekawą historię. Rodowici Liverpoolczycy mają bardzo charakterystyczny i nietypowy angielski akcent, czyli scouse. Jadąc autobusem podsłuchałem rozmowę dwóch starszych Panów, którzy wyglądali na lokalsów. Podsłuchałem to za duże słowo. Słuchałem bełkotu, ponieważ z minutowej rozmowy zrozumiałem trzy słowa. Autentycznie. Mój poziom znajomości języka określam na dobry – bez problemu dogadam się po angielsku w każdym miejscu na ziemi. Aby to osiągnąć w Liverpoolu potrzebujecie jeszcze masę wyrozumiałości i chęci ze strony Waszego rozmówcy. Bez tego skończycie z rozdziawioną buzią z niezrozumienia, zupełnie jak ja w autobusie.

Atrakcja nr 1 – fanstore Liverpoolu

Liverpool nie należy do najpiękniejszych europejskich miast. Nie ma się co oszukiwać – poza dokami, kilkoma budynkami w centrum i świetną biblioteką, nie ma tam nic ciekawego i raczej nie wrócę tam na kolejne zwiedzanie.

Ma za to dwa kluby piłkarskie, których obecności nie da się nie zauważyć w mieście. Klubowy sklep to obowiązek każdego fana piłki. Pierwszy raz spotkałem się z tak bogatym i nietuzinkowym asortymentem. Jeśli macie odpowiednio dużo pieniędzy, to możecie sobie kupić oryginalną koszulkę z autografem każdego piłkarza, korki podpisane przez Couthinho czy inną gwiazdę, albo czapkę z podpisem Jurgena Kloppa.

Zdecydowanie szybsza opcja załatwienia autografu niż wystawanie godzinami przed bramą Melwood, gdzie trenują zawodnicy. Co ciekawe, nie jest wcale aż tak drogo.

Sam kupiłem sobie pamiątkową bluzę LFC za 30£ (równowartość ok. 150 zł). Polscy raperzy potrafią po tyle sprzedawać swoje koszulki, więc myślę, że nie przepłaciłem.

Anfield

Anfield leży w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu Evertonu. Oba obiekty dzieli malowniczy park, który dodaje uroku całemu otoczeniu.

Już na kilka godzin przed meczem w lokalnych barach gromadziły się tłumy kibiców Liverpoolu. Nie mogliśmy sobie odmówić tej okazji i ochoczo do nich dołączyliśmy, aby odpowiednio wejść w klimat piłkarskiego święta. Legendarna trybuna The Kop jest naprawdę imponująca i usłyszenie „You’ll never walk alone” śpiewanego przez kilkadziesiąt tysięcy gardeł przyprawiało mnie o ciarki na całym ciele. Piękny moment.

Podczas odczytywania finalnych składów cieszyliśmy się jak dzieciaki. Luis Figo, Steven Gerrard, Robbie Fowler, Michael Owen, Jamie Carragher, John Arne Rise, Roberto Carlos, Fernando Morientes, Ian Rush, Clarence Seedorf, Michel Salgado. To była niesamowita frajda móc zobaczyć ich na żywo. Jasne, to już nie ta sprawność, szybkość i technika co kiedyś, ale to nie ma znaczenia. Cały mecz toczył się raczej w piknikowym tempie, ale rezultat 4:3 to wynik zadowalający każdego kibica na stadionie. Nie spodziewałem się, że Steve G. jest aż tak uwielbianą postacią.

Przy każdym kontakcie z piłką otrzymywał gigantyczny aplauz, a kiedy strzelił bramkę całe Anfield odleciało. Po meczu obowiązkowa runda honorowa obu zespołów i atmosfera fiesty na trybunach.

Droga na lotnisko, czyli jak jechać 10 mil w półtorej godziny

Wiedząc, że mam samolot na trzy godziny po zakończeniu meczu, byłem zmuszony poszukać szybszego środka transportu na lotnisko niż zwykła komunikacja miejska. Okazało się, że Piotrek, nasz kontakt w Liverpoolu, ma znajomego, który jeździ prywatną taksówką. Szybko dogadaliśmy stawkę i miałem zapewniony sprawny transport spod stadionu. Sprawny to bardzo istotne słowo w tym kontekście. Z okolic Anfield wyjeżdżaliśmy bitą godzinę. Gdyby nie spory zapas czasu i świetna znajomość topografii miasta przez Czarka miałbym spory problem z powrotem do domu. Na lotnisko dotarłem na 40 minut przed planowanym odlotem, na moje szczęście samolot miał 30 minutowe opóźnienie.

Na koniec zostawiłem jeszcze samolotową anegdotę. Czytając „Zakamarki marki” Pawła Tkaczyka byłem tak pochłonięty lekturą, że nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się wokół mnie. Aż do pewnego momentu. Moje skupienie przerwał głos jednego stewarda, który głosił pasażerom coś w stylu: „Witam Państwa bardzo serdecznie, w dniu dzisiejszym mamy dla Państwa hiper, super okazję. Loteria, w której do wygrania macie Państwo meble ogrodowe firmy IKEA, otrzymacie Państwo ratan i instrukcje plecenia, kolejną nagrodą są gumowce damskie, rozmiar 48 w kolorze różowym. Do gumiaków dodajemy oczywiście widły oraz cały asortyment nowoczesnego rolnika”.

W mojej głowie pojawiło się pytanie – WTF? Oderwałem się od książki, aby wysłuchać resztę monologu stewarda. Kontynuował wymyślanie absurdalnych nagród, aż dotarł w końcu do momentu kulminacyjnego: „drodzy Państwo, żarty żartami, ale dzisiaj sprawa jest poważna – wszystkie pieniądze z loterii fundacja Ryanair przeznacza na chore dzieci”. Zamurowało mnie. Po raz pierwszy widziałem na żywo zastosowanie storytellingu, o którym czytam od kilku tygodni. Wszyscy wielcy mówcy piszą w mądrych książkach, że aby ściągnąć uwagę słuchacza trzeba złamać schemat standardowego komunikatu. Polski steward zrobił to bezbłędnie, w kilkanaście sekund ściągnął uwagę całego samolotu.

Podsumowanie

W tytule artykułu zadałem pytanie. Odpowiedź na nie jest prozaiczna – trzeba monitorować klubowe strony interesującego nas klubu i polować na takie okazje. My za bilety na mecz zapłaciliśmy po 20£ (około 100 zł). Jeśli sprawnie poruszacie się po wyszukiwarkach lotów i jesteście elastyczni, możecie znaleźć bilety w świetnych cenach. Wyjazd do Liverpoolu zamknąłbym w 400 zł. Żeby było jasne – kwota zawierałaby bilety lotnicze (150 zł), bilet na mecz (100 zł), komunikację miejską (50 zł) i podstawowe wyżywienie (100 zł). Moimi fanaberiami były jednak pamiątkowa bluza i magnes, które zwiększyły nieznacznie cały budżet. Co ciekawe, wyprawa na Anfield kosztowała mnie mniej niż zobaczenie Bayernu Monachium na żywo. Relację z tego wyjazdu znajdziesz tutaj.

I teraz pomyślcie – ilu z Was traci 400 zł na dwie czy trzy dobre imprezy w ciągu miesiąca? Czasami warto odpuścić jakiś wypad na miasto, aby móc zobaczyć na żywo mecz ulubionej drużyny. Naszym następnym celem są Włochy. Czy ktoś z Was był na meczu Milanu albo Interu? Z chęcią przyjmę każdą praktyczną wskazówkę.

Do następnego!